Cichy marsz...Zaczęło się książkowo - kilkoma ulewnymi, chłodnymi dniami dziewiątego miesiąca roku, najbardziej oczekiwanego wśród łowieckiej braci, do których należy mój mąż, teść i daj Hubercie ja - stażystka koła łowieckiego Ostoja. Po kilku dniach opisanej pogody (podobno w łowiectwie nie ma złej pogody, jest tylko pogoda dobra lub bardzo dobra) 6-tego września rozpogodziło się. Mąż, jak się potem okazało poprawnie odczytując wypadkową metrologicznych warunków, zarządził wyjazd do lasu.
Pakowanie, jak i sama podróż do Rud przebiegała w tempie natychmiastowym. Jeszcze tylko pyszny obiad w miejscowej restauracji i byliśmy już na miejscu. Las o tej porze roku jest piękny - najpiękniejszy, pachnący grzybami, pełen wrzosów i ożywionej zwierzyny.
Mamy z mężem kilka ulubionych miejsc w rudzkim obwodzie, jedną z nich jest zasiadka na Solarni, na której notabene mój towarzysz kilka razy zasnął podczas polowań (co uwieczniłam nawet na filmie).
Tego wieczoru miało być podobnie Moje niewielkie doświadczenie podpowiadało mi, że zbyt wysoka temperatura, która tego wieczoru rozpieszczała nasze ciała, nie pozwoli w pełni cieszyć się wyczekiwanym rykowiskiem. Tym bardziej prowadzona przez nas szeptem dyskusja teoretycznie wykluczała możliwość zobaczenia czegokolwiek. Profesjonalne zachowanie myśliwego i stażystki przerwało charakterystyczne łamanie i dźwięk przypominający kobiecy chichot. Obserwując nieruchomo podejrzane miejsce wyczekiwaliśmy zwierzyny. Piotrek powoli wyszeptał: "dziki", ale dzików nie było, przynajmniej nie w tej chwili. Słońce powoli zbliżało się do zielonego horyzontu... W końcu naszym oczom ukazała się licówka, a zaraz za nią druga łania, następnie wyszły dwa chłysty. Jeden szpicak, drugi ósmak w drugiej głowie. Byczki ochoczo i radośnie podskakiwały. Najmłodszy dokazywał i zaczepiał starszego, ten z kolei dumnie prezentował przewagę nad dwulatkiem. Bezwietrzna pogoda pozwalała nam cieszyć się pięknym widokiem, jednak w dalszym ciągu brakowało króla lasu, który jak przypuszczaliśmy był tuż za chmarą, ukryty bezpiecznie w gęstwinie zieleni. Pierwsze leniwe porykiwanie usłyszeliśmy po dwudziestu minutach harców szpicaka, tarzającego się w piasku. Zaraz po pierwszym byku odezwał się drugi. Po drugiej stronie lasu tęskno nawoływał trzeci. Gdy ryczało już sześć samców byłam wniebowzięta. Jelenie coraz głośniej głosiły swą męskość. Czekałam już tylko na wizję. Piotrek, bezszelestnie złożony, cierpliwie wyczekiwał samca, który jakby przeczuwając co go czeka, zmienił trajektorię ruchu. Ryczał coraz głośniej. Miałam wrażenie, że jego donośna, pełna sił i wigoru pieśń budzi respekt wśród pozostałych jeleni.
Powoli zastawał nas mrok. Młode byczki nadal wesoło brykały, a dwie samice żerowały coraz bliżej naszej zasiadki, co dodatkowo wzmagało naszą czujność. Nagle, nie wiedzieć czemu, całe towarzystwo zerwawszy się gwałtownie pognało w gęsty las. Byk został!! Przynajmniej taką mieliśmy nadzieję. Widoczność była coraz słabsza, ale nie przeszkodziła nam w podziwianiu widowiska, którego nikt z nas jeszcze się nie spodziewał...
Ze wszystkich sześciu przekrzykujących się samców, jeden poczuł się na tyle bezpiecznie by żwawo ruszyć w bój i przegonić konkurentów. Początkowo dostrzec było go bardzo trudno, gdyż jak na złość stanął za kilkoma brzózkami. Słyszeliśmy jego potężny, głośny i niski głos. Ryk pozostałych jeleni można by porównać do leniwego ziewania. W końcu byk ukazał się naszym oczom. Jego wielkość, wspaniałość i potęgę najlepiej zobrazowałyby słowa, które wtedy wyszeptałam, a których teraz ze względów estetycznych przytoczyć tutaj nie wypada. Byczysko było potężne, piękne, dostojne, dumnie trzymające poroże i
nie do strzału. Prawdopodobnie był to szesnastak obustronnie koronny, a do III klasy mogło mu brakować kilku lat. Bez wątpienia był to przyszłościowy i najpotężniejszy samiec jakiego widziałam w swoim krótkim łowieckim życiu. Podziwialiśmy nerwowo poruszającego się jelenia, który kroczył tam i z powrotem około czterdzieści metrów od naszego położenia. Nikomu z nas nawet przez chwilę nie przyszło do głowy, by ściągnąć z czoła złośliwą muchę jelenia, czy wyciągnąć z moich długich włosów zaplątany, zardzewiały gwóźdź, który wystawał z jednej z tylnych desek zasiadki. Nasz wspaniały król lasu po kilku minutach ożywionego marszu w obrębie dwudziestu metrów miał już towarzystwo. Na horyzoncie pojawił się drugi, nieco starszy samiec. Napięcie sięgało zenitu. Ani ja, ani Piotr nie pokusiliśmy się nawet o pół słowa komentarza. Cieszyłam się na ten widok i już tylko w myślach powtarzałam słowa, których w dalszym ciągu nie odważę się przytoczyć.
Przybyły byk miał jaśniejszą suknię, nieco większą tuszę, niżej trzymał głowę, miał grubszy kark i był ciut niższy od pierwszego. Jeleń ten mógł być w III klasie, ale było już zdecydowanie za ciemno by precyzyjnie ocenić jego wiek. Dwa samce jeden po drugim porykiwały za każdym razem zwiększając swą głośność. Oddalone o około piętnaście metrów od siebie prężyły się dumnie, prezentując konkurentowi swoją przewagę. Reszta byków, która do tej pory ospale dawała znać o swoim istnieniu zamilkła. Na polu bitwy zostały tylko te dwa potężne jelenie. Widzieliśmy je w całej okazałości, pewnie dlatego, że oba zapomniały o otaczającym ich świecie. Liczyło się teraz tylko to, który z nich zostanie królem rykowiska. Młodszy byk zaczął okrążać drugiego, rycząc przy tym tak głośno, że na moim ciele pojawiła się gęsia skórka. Drugi stał niewzruszony i tylko czekał, aż rozpocznie się
cichy marsz.
Tak, dokładnie, byłam świadkiem cichego marszu dwóch potężnych samców jelenia! Chwila ta była jeszcze bardziej wyjątkowa, ponieważ mogłam ją dzielić i przeżywać z ukochaną osobą. Byki rozpoczęły marsz. Przebiegał on w zupełnej ciszy. Oddalone od siebie o około cztery metry jelenie kroczyły równolegle. Każdy
z nich dumnie prezentował swoje wdzięki, jednocześnie ignorując konkurenta. Żaden z nich przez minutę (bo właśnie tyle mniej więcej trwało sprawdzanie wytrzymałości rywala) nie spojrzał na drugiego, mimo tego szli równym tempem, idealnie w jednej linii. Często pod koniec cichego marszu (o ile przeciwnikom wystarczy odwagi by go podjąć) dochodzi do pojedynku. Koniec marszu był zwieńczony głośną, długą, triumfującą pieśnią młodszego byka (szesnastaka), poprzedzoną ostrym skokiem w stronę rywala, który zaraz po tym uciekał gdzie pieprz rośnie.
Jest!!! Jest prawdziwy król lasu, zwycięski, niepokonany, dumnie prężący się po wygranej byk. Obserwowaliśmy ten wspaniały spektakl, jaki zafundował nam Św. Hubert z zapartym tchem. Nie dość, że zobaczyłam najpiękniejszego do tej pory byka (mógł mieć nieco powyżej 4 cetnarów), to byłam świadkiem cichego marszu. Ponadto najwspanialsze było to, że przeżywać to wszystko mogłam z ukochanym mężem. Księżyc świecił pełnią blasku, a nasz zwycięzca rządził jak na prawdziwego króla przystało: przepędzał z jednego miejsca na drugie pojawiające się łanie, gonił byki, ryczał w niebogłosy. Na zakończenie wspaniałego wieczoru obok naszej ulubionej zasiadki (bez cienia wątpliwości na takie miano zasłużyła) przeszło dziesięć dzików wyruszających na żer. Do samochodu wracaliśmy z uśmiechem na twarzach, trzymając się za rękę, wymieniając się swoimi wrażeniami. Oboje zgodnie stwierdziliśmy, że było to najpiękniejsze rykowisko, jakie do tej pory przeżyliśmy - razem i osobno.
Darz Bór!
N. S-P. |